top of page
Search
Writer's pictureClaudia Fabian

Wyspy Zielonego Przylądka, czyli Afryka która chce być Europą

Updated: Oct 17

Published in the Nowy Czas (New Time, The Polish Weekly), London, 18th April 2008


Głośna muzyka reggae przerywa ciszę afrykańskiej nocy. W przerwy pomiędzy kolejnymi utworami wkrada się monotonny, groźny szum oceanu. Ośmiu dobrze zbudowanych, ciemnoskórych młodych mężczyzn ubranych w tradycyjne długie kolorowe koszule i wąskie spodnie, ciasno otacza mojego męża, który sumiennie odlicza pieniądze przy świetle płonącej zapałki.


To jedyna plamka światła która rozprasza ciemności. W jej migotliwym świetle widzę błysk metalowego przedmiotu. Po chwili młody mężczyzna pochyla się ku ziemi i wyjmuje z walizki małe pudełko, które wręcza mojemu mężowi - zakup został dokonany. Raz jeszcze błyska w świetle zapałki metalowy zamek walizki, którą mężczyzna zamyka na mały kluczyk. Oddalamy się w ciemność nocy z paczką papierosów Marlboro Light kupioną od ulicznego handlarza żegnani jego grzecznym “dziękuję”w języku kreolskim. Jego współziomkowie, którzy pomagali memu mężowi odliczyć odpowiednią sumę w tutejszej walucie escudos, rozsiadają się znów wokół walizki-sklepiku, chętni pomóc kolejnemu turyście, który zapragnie kupić papierosy. Taka jest Afryka.




Krwawe diamenty nie są fikcją


Pomysł wyjazdu do Afryki zrodził się po tym gdy mój mąż zmęczony londyńska gonitwą od rana do wieczora wyznał ze chciałby kupić posiadłość z dala od zgiełku miasta-molocha. Gdzieś gdzie są białe plaże i lazurowy ocean. Jeden z naszych znajomych wspomniał Cape Verde (nazwa używana w języku angielskim na określenie Wysp Zielonego Przylądka) - archipelag położony na Atlantyku w połowie drogi pomiędzy Portugalią a Brazylią. I tak kilka tygodni później wylądowaliśmy na Sal, jednej z wysp Zielonego Przylądka. Moje pierwsze afrykańskie doświadczenie było jak kadr z filmu "Krwawe diamenty”z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Nie, nie spotkałam Leonardo na super-nowoczesnym choć małym lotnisku w Sal ale tuż po wylądowaniu podszedł do mnie ciemnoskóry, nastoletni chłopiec z wyciągniętą w żebrzącym geście dłonią. Miał tylko jedną. Druga była ucięta ponad nadgarstkiem. Po obejrzeniu filmu i przeczytaniu kilku wstrząsających artykułów w prasie na temat konfliktów w krajach zachodniej Afryki, wiedziałam, ze chłopiec pochodzi albo z Angoli, albo z Sierra Leone lub z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie działały grupy partyzanckie przeciwne rządowi. Narkotyki i nielegalny handel złożami mineralnymi, takimi jak diamenty, pomagały juntom przeżyć i kupić broń do walki. W krajach tych nawet dzieci padały ofiarami niesnasek i wojen domowych, a za nawet najmniejsze nieposłuszeństwo jedna czy druga strona rebeliancka mściła się na rzeczywistych lub wyobrażonych przeciwnikach obcinając im siekierą kończyny.


Stojąc twarzą w twarz z tą wstrząsającą ludzką tragedią, otoczona olbrzymim pustkowiem spalonej słońcem ziemi i targana silnym, suchym wiatrem znad oddalonej o setki kilometrów Sahary, zrobiłam to co robią zazwyczaj zachodnioeuropejscy turyści - rozłożyłam swoje zadbane dłonie w geście bezradności i powiedziałam; "No money. No money."


Maryja przyniosła wodę

Archipelag Wysp Zielonego Przylądka leży na południe od Wysp Kanaryjskich i 480 kilometrów na zachód od wybrzeży Senegalu. Wyspy zostały utworzone miliony lat temu pod wpływem tektonicznych ruchów ziemi, które ‘wypchnęły’ je ponad poziom Atlantyku. Jeszcze 200 lat temu wyspy te były rajem dla przemierzających Atlantyk żaglowców - pełne roślinności, stanowiły strategiczny punkt gdzie podróżnicy mogli zaopatrzyć się w żywność i świeżą wodę oraz odpocząć w cieniu palmowych gajów. Były również ważnym punktem handlu niewolnikami. Początek XX wieku przyniósł ze sobą chude lata. Straszliwa susza i fakt ze statki napędzane ropą nie musiały już przystawać na środku Atlantyku, przyniosły zubożenie i koniec okresu w którym stanowiły one ważny punkt strategiczny i handlowy. Legenda głosi, ze wtedy właśnie wieśniaczka z południa wyspy Sal, zdesperowana brakiem wody i jakichkolwiek perspektyw, wybrała się w poszukiwaniu lepszego jutra, po czym wróciła na południe z dzbanem wody dla spragnionych współziomków. Wioskę leżącą na południu wyspy nazwano potem jej imieniem - Santa Maria.

Dziś Wyspy Zielonego Przylądka o pięknie brzmiących nazwach: Sal, Boa Vista, Santo Antao, Santa Luzia, Sao Nicolau, Santiago, Fogo, Maio i Brava oferują nawet najbardziej wymagającemu turyście wielką różnorodność: od kilometrami ciągnących się czystych plaż z białym piaskiem, poprzez góry porośnięte zielenią, a kończąc na świetnych warunkach do surfingu i sportów wodnych. Wyspy były kolonią portugalską do 1975 roku, kiedy to uzyskały niepodległość. Rząd republikański postanowił postawić na rozwój turystyki. Premier rządu Jose Maria Neves zapewnił krajowi specjalny status w obrębie Unii Europejskiej i związał finanse i rozwój ekonomiczny z Europą. Decyzje te, na pewno istotne dla ubogiego afrykańskiego kraju, który musi importować żywność i nie posiada żadnych złóż mineralnych, z których mógłby czerpać korzyści finansowe, prowadzą jednak do dziwnych anomalii bo t-shirt czy paczka soli do kąpieli z Pedra De Lume, sprzedawane są w euro za ceny które są wręcz astronomicznie wysokie dla tutejszej ludności.

Mimo że Wyspy Zielonego Przylądka należą do jednego z najlepiej rozwiniętych krajów Afrykańskich, przychód na głowę mieszkańca jest wciąż niski, a warunki pracy daleko różnią się od tych, które znamy z Europy. Stawiając na rozwój turystyki, rząd oferuje potencjalnym developerom dobre warunki biznesowe. Euro używane jest tutaj jako moneta płatnicza na równi z lokalną walutą escudos. Ceny posiadłości są jednak bardzo Europejskie. Aby stać się właścicielem trzypokojowego mieszkania trzeba zapłacić 350, tys. euro. Niektórzy developerzy zachęcają potencjalnych inwestorów do kupna nawet za 50, tys. euro. Nie wspominają jednak, ze posiadłości te budowane będą w miejscach, które nie posiadają jeszcze żadnej infrastruktury. Ani dróg, ani restauracji ani nawet sklepu gdzie można byłoby nabyć żywność.


W sercu czynnego wulkanu


Malutki, kilkuosobowy samolot przemierza dobrze sobie znaną podniebną trasę z Sal na wyspę Fogo. Dwie turbiny, zawieszone na skrzydłach, popychają maszynę do przodu. Pod nami rozlegle połacie Atlantyku. Po godzinie lotu, zza chmur wyłaniają się kształty wysokiej, brunatnej góry. To czynny wulkan o wysokości 1600 m n.p.m., który po raz ostatni wybuchł w 1995 roku. Jadąc przez liczne, malutkie wioski w stronę wulkanicznego krateru spotkaliśmy dużo dzieci z umorusanymi pyłem buziami, które sprzedają na rozpalonej słońcem drodze małe, wykonane z wulkanicznej lawy domki pokryte słomianymi dachami - pamiątki dla turystów. Nawet dwu- lub trzylatki wyciągają ręce wypełnione pamiątkami wykonanymi z czarnej, chropowatej lawy, zachęcając turystów aby kupili ich wyroby.


Lokalna przewodniczka mówi nam, ze większość mieszkańców wyspy nie stać jest nawet na kupno bananów dla dzieci. Na Fogo jest kilka plantacji bananów i winogron, z których wyrabiane jest tutejsze wino i plantacja kawy położona w kraterze wulkanu. Wulkaniczna gleba jest żyzna ale mieszkańcy żyją pod presja wybuchu tej groźnie wyglądającej góry, która zdominowała krajobraz wyspy. Nawet piasek na plażach jest czarnego koloru.


Miasteczko Sao Filipe, z piękną architekturą różni się zdecydowanie od otaczających je wiosek. Niektóre ze starych domów są odrestaurowane, często za pieniądze południowoafrykańskich lub europejskich developerów, którzy zakochali się w tym urokliwym zakątku świata. Nie na darmo mówi się ze Afryka to kontynent kontrastów.


Sal, wyspa soli


Stolicą Sal jest Espargos, gdzie mieszka i pracuje większość mieszkańców wyspy. Niska zabudowa kolorowych domów raczej nie zachwyci turystów. Bardziej interesujące są duże solne jeziora zwane Pedra De Lume. Kiedyś stanowiły źródło dochodów, dziś są atrakcją turystyczną. Przewodnik zachęca nas do wejścia do solanki, gdzie nasycenie soli jest tak duże, ze ciało z łatwością utrzymuje się na powierzchni wody. Wchodzimy - nie toniemy. Nad nami rozżarzone afrykańskim słońcem bezchmurne niebo i silny, ciepły wiatr znad Sahary.


W niedziele idziemy na msze do rzymskokatolickiego kościoła, znajdującego się w centrum Santa Maria. Oprócz nas, w małym, skromnie udekorowanym kościółku o przybrudzonych błękitnych ścianach i ozdobionym kwiatami ołtarzu są inni turyści; dwie eleganckie Włoszki siedzą w ławce za nami, a rodzina Anglików z Manchesteru usiadła po przeciwnej stronie. W pierwszych rzędach siedzą tutejsze dzieci, od kręcących się ciagle pięcio- i sześciolatków aż do szepczących sobie do ucha, rozchichotanych nastolatków. Chłopcy i dziewczynki. Wszyscy starannie uczesani i ubrani w czyste, ładne ubrania. "I am the boss" głosi napis na koszulce nastoletniej modnisi. Tuż przed nami usiadła mała dziewczynka o oliwkowej cerze, błękitnych oczach i mocno skręconej fryzurze afro….koloru blond.


Kościół powoli zapełnia się wiernymi. Msza powinna rozpocząć się o 11:30 ale nikt nie zaczyna się modlić aż do południa. Wtedy to dzieci zaczynaja śpiewać; "Panie gdy jesteś z nami, wszystko jest możliwe. Wszystko jest możliwe”.Ich glosy są tak piękne, zharmonizowane i wyrażają tyle emocji, ze nie sposób nie podziwiać tej cudownej melodii. Zaraz po wstępnej pieśni chór zaczyna śpiewać kolejny, równie wzruszajacy hymn. Siedzący przede mną wysoki, barczysty, ciemnoskóry mężczyzna ogląda się i podaje mi kartkę papieru z wydrukowanymi słowami pieśni - po kreolsku. Po chwili zaczynam ‘łapać’ melodie i słowa, choć niektóre są tak trudne, ze mogę tylko wymówić ich część. Włoszki siedzące za mną tez dostały tekst i mamroczą słowa pieśni. Kazanie jest krótkie i zupełnie dla nas nie zrozumiale. Obserwujemy siedzące w pierwszych rzędach dzieci - niektóre słuchają z uwaga, inne wciąż szepczą do ucha sobie tylko znane sekrety. I znów zaczynamy śpiewać; "Panie gdy jesteś z nami, wszystko jest możliwe" - powtarzam refren wesoło brzmiącej pieśni. Obok księdza przy ołtarzu usługują trzy dziewczynki ubrane w białe, proste, długie alby. Ciekawe czy spotkane wczoraj, zakurzone wulkanicznym pyłem dzieci z Fogo tez śpiewają dziś w kościele? Czy maja na sobie czyste ubrania?


Afryka - kontynent naznaczony piętnem wojen domowych, korupcji, wyzysku, nędzy i głodu. Ląd zamieszkały przez przyjaznych ludzi mówiących setkami języków, dialektów i narzeczy. Świat dzikiej zwierzyny i cudów natury. Afryka, której część chce być Europą. Czy u schyłku życia będę mogla napisać tak jak Isak Dinesen, duńska pisarka, autorka książki "Pożegnanie z Afryką", ze …. "Miałam farmę w Afryce"…. ? Czy spotkam kiedyś jeszcze nastoletniego żebraka z Angoli, aby móc podzielić się z nim tym co i tak mam w nadmiarze by naprawić swój błąd nowicjusza? Tak bardzo bym chciała. Przecież właśnie tam otrzymałam najważniejszą i najpiękniejszą lekcję życia.


Rezerwujemy bilety lotnicze do Afryki na maj. Wszystko jest możliwe….wszystko jest możliwe.


7 views0 comments

Recent Posts

See All

Comments


bottom of page